Kolejnym naszym miastem jest EGER.
To piękne miasto ze średniowieczną starówką, pełne wąskich uliczek wzdłuż, których spacerujemy. Pełno tu kościołów i XIX - wieczna bazylika (druga co do wielkości na Węgrzech). Mijamy też XVIII - wieczne liceum podziwiając dawną architekturę (w przewodniku możemy się dowiedzieć , że mieści się tu obserwatorium astronomiczne). Mijamy pomniki i fontanny, przy niektórych robiąc sobie zdjęcia. Pogoda nam sprzyja, jest ciepło do wytrzymania.W samym centrum miasta znajduje się wspaniały park , pod którego bramą pozostawiamy samochód (bez konieczności płacenia za parking i w całodziennym cieniu ogromnego drzewa. Oczywiście pierwsze kroki kierujemy do słynnej kutej w żelazie bramy Fazola, arcydzieła sztuki kowalskiej w sieni gmachu województwa przy ul.Kossutha 9.
Następnie kierujemy się na plac im. kapitana Dobo.
Ewunia nie rozstaje się z przewodnikiem żeby nie przeoczyć co ciekawszych obiektów ale przede wszystkim , żeby trafić z powrotem do samochodu.
Zamek pozostawiamy do obejrzenia nazajutrz. Tymczasem udajemy się (już po wymianie kolejnych euro na forinty) na pływalnię olimpijską ( o czym informują nas napotkani Polacy), bo Eger to również centrum sportu pływackiego i piłki wodnej.
Na basenie pozostajemy do późnego wieczora, a wieczorkiem ruszamy znowu na starówkę tym razem , żeby posmakować węgierskich win , z których Eger słynie i kupić sobie jakąś butelkę do wieczornej kolacji. Idziemy wspiąć się na usytuowany w centrum miasta Minaret. Ma 40 m wysokości i 97 stopni - to pozostałość po tureckim meczecie - jest jedynym najdalej wysuniętym na północ zabytkiem tureckim. Oczywiście wspinamy się na górę....ja cała spanikowana (lęk wysokości) pocę się do granic możliwości ze strachu i mimo przecudnych widoków pierwsza zsuwam się stopniami w dół trzymając w zębach sukienkę i rozśmieszając Ewę.
Wszędzie mijamy małe sklepiki producentów win czerwonych i białych, w których króluje "bycza krew" ale również chardonnay, riesling, leanyka i to co zamawiam w kawiarence na starówce : muskotaly - delikatne, aromatyczne, białe wino (wypijam aż dwie lampki). Ewunia niestety musi zadowolić się jedynie lodami, a właściwie : mrożonym sokiem z lodami.Późnym wieczorem wyjeżdżamy poza obrzeża miasta, mniej więcej w stronę Kąpieliska Egerszalok do którego pomyłkowo trafiłyśmy rano, żeby rozbić namiot "na dziko". Zdajemy sobie sprawę, że to co było dozwolone na Ukrainie i w Rumuni nie koniecznie musi być praktykowane na Wegrzech. Czyli zachowujemy daleko posuniętą ostrożność w rozbijaniu obozowiska. Udaje nam się to bez przeszkód.
Następnego dnia zaraz po śniadanku ruszamy na basen i tu po kilku godzinach łapie nas burza. Udaje nam się schronić do jednej z restauracji, zamawiamy madziarską zupę i przeczekujemy ponad godzinną ulewę. Kiedy podejmujemy decyzję o powrocie do samochodu w osłupienie wprawia nas zastany widok : samochód ma całkowicie opuszczoną szybę w przednich drzwiach i jest... otwarty !!!!!!!!!!!!!!!!!
Odbiera nam mowę.....
Po chwili nieśmiało sprawdzamy stan naszego posiadania. GPS nie tknięty. Komputer Ewuni pod siedzeniem. Butelki alkoholu w bagażniku (prezenty) nie zabrane.... no po prostu nie możemy uwierzyć, zwłaszcza, że po parku (tak jak u nas) snują się różne "wolne ptaki". Pośpiesznie się przebieramy, zamykamy autko (sprawdzają gruntownie czy aby na pewno zamknięte) i ruszamy na zamek.I znowu mamy szczęście : trafiamy na historyczną paradę, jako, że miasto ma trzydniowy Festyn Historyczny.
Udaje mi się pstryknąć fotkę chyba Merowi Miasta.
Fundujemy sobie pyszne sorbetowe lody w płynie i podziwiamy mury obronne zamku oraz małego Węgra śmigającego na drewnianym bezgłośnym rowerku, poruszanym odpychaniem się nogami. Jest czarujący, a tą sztukę opanował do perfekcji śmigając po placu kpt.Dobo.
Pora spać, a tu Ewa pęka ze śmiechu, bo nie mogę trafić do samochodu... i rozglądając się po kolejnych zaułkach pytam : gdzie nasz "domek" ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz